Jednak Elżbieta nie była tylko artystką. Była kobietą, która kochała piękno, dbałość o szczegóły i miała wyjątkowy talent do makijażu. Malowanie twarzy stało się dla niej aktem wyrażania samej siebie, sztuką tak intymną, jak pielęgnacja kwiatów, które kochała hodować.
Tuż po przyjeździe, zamiast odpoczynku, pierwszą rzeczą, którą postanowiła zrobić, było założenie ogrodu przy ulicy Bursztynowej. Dla niej ogród był symbolem stabilności i dbałości, sposobem na zapuszczenie korzeni w nowym miejscu. W ten sposób, między kolorami roślin a szelestem liści, Elżbieta zaczęła tworzyć dla siebie nowy dom, który przypominał jej o wszystkim, co zostawiła za sobą.
Wypowiedź Elżbiety Korbutt
Gdańsk Listopad 2024
Bardzo dużo mi to dawało – niezależność i pasję do tworzenia. Przez lata towarzyszyło mi poczucie, że gdzieś na świecie istnieje cichy głos, który popycha mnie do działania, kieruje moimi rękami, kiedy projektuję, wymyślam, patentuję. Być może ten głos to był duch Gdańska, mojego rodzinnego miasta. Już jako nastolatka pracowałam w biurach projektowych, zanurzona w atmosferze starannie pielęgnowanych wizji i rozmytych planów, chłonąc wszystko, co mogło mnie uczynić samodzielną.W latach 90. Polska przechodziła przez gwałtowne zmiany – każdy mógł założyć książkę ewidencji sprzedaży, wytwarzać w domu rzeczy, sprzedawać je na rachunek uproszczony, tworzyć obrazy czy rzeźby gipsowe. W takich czasach miałam wrażenie, że powietrze było naelektryzowane wolnością – nawet tworzenie stało się wtedy aktem wiary w coś, co dopiero zaczynało przybierać kształty.Dobry produkt dawał mi coś, co trudno nazwać – pewność siebie, jakby kształt moich marzeń odbijał się w pracy, którą wykonywałam. Ludzie mnie lubili, co było dla mnie ważne. Budziłam sympatię. Miałam intuicyjną umiejętność dostrzegania piękna w każdym, nawet w tych, którzy wydawali się zamknięci na świat. Kobiety, które trafiały w moje ręce, piękniały – im bardziej skromna i niepozorna była osoba, tym bardziej czułam potrzebę, by wydobyć z niej ukryte światło. To była moja wiara: dotykałam ich życia, musiałam więc być taktowna i delikatna, bo pracując z ciałem, dotykasz również czyjejś duszy.
Pamiętam, jak kiedyś w Juniorze, w Warszawie, przyszedł do mnie mężczyzna. Chciał kupić kosmetyk, ale powiedział coś, co uderzyło mnie jak nagły podmuch wiatru: „Tu przychodzą brzydkie kobiety, a wychodzą piękne.” Nie chodziło o kosmetyk jako przedmiot, chodziło o moment, kiedy te kobiety patrzyły na siebie inaczej. Było to jak ciche zaklęcie, które delikatnie odbijało się w ich spojrzeniach.
W 1995 roku, w prężnie rozwijającym się Centrum Handlowym SUKCES w Gdańsku, otworzyłam mój pierwszy salon. To była kulminacja lat pracy, śmiałych marzeń i mojej nieustającej determinacji. Tamtego dnia czułam, jakby czas zwolnił, a cały świat zamilkł na chwilę. Wkroczyłam w przestrzeń, która była czymś więcej niż tylko miejscem pracy – była krainą, gdzie mogłam dawać ludziom coś, czego sami nie zawsze dostrzegali.
I pamiętam 2004 rok, gdy Małgorzata Wedekind otworzyła kolejny salon w Centrum Handlowym Manhattan. Było to niemalże powtórzenie tego samego rytuału. Manhattan przyciągał ludzi tak, jak przyciąga ich idea stworzenia własnego losu – pełna elegancji przestrzeń, odzwierciedlająca wizję i staranność. To, co działo się na tych otwarciach, miało niewidoczny, głębszy sens. Było, jakbyśmy wszyscy szukali drogi powrotnej do tej samej cichej, wewnętrznej harmonii, którą odnajduje się w chwilach, kiedy ktoś po raz pierwszy patrzy na siebie jak na kogoś pięknego, godnego uwagi.
Dzięki tej pracy, dzięki tworzeniu, mogłam dawać coś, co było bardziej ulotne niż produkt. Dawałam możliwość, by zobaczyć siebie na nowo – by spojrzeć w lustro i dostrzec siebie tak, jak być może widzą nas tylko ci, którzy naprawdę potrafią patrzeć.