Jesienne impresje na temat piękna – „Makijaż przez epoki”
Jesień 1999 roku. Warszawa wypełniał chłód, który osiadał na liściach, unosząc się jak melancholia w powietrzu. W tym zgiełku zmieniających się pór roku, w sercu targów kosmetycznych Salon Jesień, odbyło się wydarzenie w Warszawskim Domu Chłopa, które wywoływało subtelne drżenie wśród tłumu – pokaz zatytułowany „Makijaż przez epoki”.
Było coś hipnotycznego w tej przestrzeni. Organizowany przez Związek Pracodawców i Wystawców Kosmetyki Profesjonalnej pokaz zapraszał widzów w podróż przez czas – od starożytnych malowideł po współczesne, pełne minimalizmu interpretacje. Elżbieta Korbutt, niczym kustosz w muzeum piękna, stworzyła tę scenę. Trzy makijażystki, pod wodzą Małgorzaty Wedekind, pracowały w skupieniu, jakby każde pociągnięcie pędzla było notatką w odwiecznej korespondencji między ludzkim ciałem a sztuką.
Wszystko zaczęło się od starożytności. Twarze modelek przywodziły na myśl hieroglify zapisane na skórze – precyzyjne kreski eyelinerów, cienie przypominające barwy pustynnych piasków. Przeszłość unosiła się w powietrzu, jakby światło jarzeniówek przenikało przez mgłę historii.
Potem przyszła era lat 20. i 30. Czerwień ust zdawała się pulsować, jak serce tamtej dekady – pełne jazzowej energii i wyzwolonej kobiecości. Brwi, starannie wymodelowane, opowiadały historię buntowniczego piękna w czasach, gdy świat chciał tańczyć, choć pod stopami drżała ziemia. Obserwowanie tych twarzy było jak słuchanie szelestu starych winylowych płyt.
A potem współczesność – minimalistyczna, ale równie wymowna. Kreski eyelinerów niczym japońska kaligrafia; skromne, a zarazem pełne głębokiej intencji. To była harmonia epok, która zdawała się mówić: „Piękno zawsze jest rozmową, a nie odpowiedzią”.
Podczas tego pokazu nie chodziło jedynie o makijaż. To był spektakl, w którym każda twarz była opowieścią, a każda era – akapitem większej historii. Jesień na zewnątrz kontrastowała z ciepłem tej chwili, zamkniętej w rzemiośle i wizji.
Kiedy światła zgasły, a modelki zeszły ze sceny, w powietrzu pozostał zapach pudru i ulotne echo aplauzu. Było w tym coś ulotnego, jak wspomnienie snu, które znika z chwili, gdy się budzisz. Jesień 1999 roku była tylko tłem, a jednak bez niej wszystko to nie miałoby tej samej poezji.